Zarazić misją

Dzieci szybko się uczą, o wiele szybciej niż my, dorośli. To dobrze i źle. Źle, gdy przejmują złe wzorce od rówieśników, gdy idą za różnymi modami czy prądami. Wystarczy, że choć trochę coś je zainteresuje a już się wciągają. Dobrze, zatem, by zainteresować je czymś pożytecznym, skoro szybko się uczą…
Zakochany cepr
Kocham góry od wczesnego dzieciństwa. Gdy miałem półtora roku rodzice zabrali mnie na pierwsze wakacje w Pieniny. I tak już było przez ponad 20 lat. Pokochałem ten skrawek ziemi ze wszystkimi jej skarbami. Urzekły mnie kwietne łąki z motylami, grzybne zagajniki, wapienne skałki a chyba najbardziej nieujarzmiony Dunajec, słynny ze swego przełomu i spływu tratwami. Rzeka znaczyła dla mnie także orzeźwiającą kąpiel w zimnej wodzie i relaks z wędką. Łowienie było moją pasją. Przyszedł jednak kres tych atrakcyjnych wakacji. Założyłem swoją rodzinę, przeprowadziłem się z Krakowa do Ustronia i przestałem jeździć na wakacje w Pieniny. Czy na zawsze? Nic nie mogło zmienić faktu, że rodzice zarazili mnie miłością do Pienin. Niebawem miało się to okazać, ale najpierw musiała się we mnie rozwinąć inna miłość – miłość do Biblii. Może to zbyt wielkie słowo, by oddało mój prawdziwy stosunek do Słowa Bożego, gdybym miał się porównać z Tyndalem, czy innymi tłumaczami lub popularyzatorami tej Księgi, którzy oddali za nią życie. Jednak konkretnym wyrazem mojego „uczucia” do Biblii było pragnienie, by inni ludzie też rozpoznali ją, jako Boży list do człowieka. To pragnienie było poprzedzone moimi drugimi narodzinami. Najpierw „musiałem się narodzić” tak, jak to usłyszał Nikodem (Jana 3:3,7). Odkrycie i pokochanie Słowa było tego konsekwencją. W moim sercu zrodziła się wówczas i stale powracała pewna myśl… A kto zaniesie Dobrą Nowinę o zbawieniu w Chrystusie, o łasce, o Bożej miłości tym, którzy jej jeszcze nie przyjęli?  Kto wskaże pienińskim góralom wartość Bożego Słowa?
„Czterech wspaniałych”
Taki przydomek przylgnął do czwórki młodzieńców: Andrzeja, Marcina, Tadka i mnie. Z łatwością udało mi się zarazić ich ideą ewangelizacyjnej wyprawy w Pieniny, bo wszyscy byliśmy przekonani o potrzebie realizowania Wielkiego Posłannictwa (Wielkiego Wezwania) Pana Jezusa (Mat.28:18-20). Byliśmy też przekonani, że szczególnym adresatem Ewangelii są dzieci.
Tak więc, po dłuższej przerwie, w 1988 roku wróciłem w Pieniny i to z obstawą! Rozpoczęła się wielka przygoda.
Zakwaterowanie
Pierwszy wyjazd misyjny był pod każdym względem rekonesansem celów i możliwości. Gościny udzieliła nam gaździna, u której moi rodzice, jak co roku byli letnikami. Część z nas spała na sianie. Pierwsza noc ujawniła alergię, druga dziurę w materacu… Takie drobne, acz dokuczliwe utrudnienia nie zniechęcały nas, by za dnia szukać dzieci w okolicy i prowadzić dla nich zajęcia biblijne. Zebranie dzieci nie stanowiło żadnego problemu. Wystarczył śpiew z gitarą a dzieci zbiegały się niczym ptaki do ziarna. Wspaniale reagowały na śpiew, zabawy, konkursy a przede wszystkim na historie biblijne i opowiadania o misjonarzach.
Narodziny 80-ciolatka
Czwartego dnia na spotkaniu nie pojawiła się trójka rodzeństwa, które dotąd przychodziło ze swoim dziadkiem. Wiedzieliśmy gdzie mieszkają, więc wybraliśmy się do nich. Przestali przychodzić, bo… za dużo mówiliśmy o Zbawicielu. Na odwiedzinach wyszło na jaw, że starszy pan był świadkiem Jehowy. Tego samego popołudnia Pan Bóg posłużył się nami, by ten 80-letni człowiek przyjął dar zbawienia w Chrystusie, po 20 latach przynależności do Strażnicy! Płacząc jak dziecko i klęcząc na podłodze swojej kuchni poprosił Boga o zbawienie.
Nie wszystkim podobało się nasze ewangelizowanie. Po trzech dniach musieliśmy przenieść spotkania poza osadę. Niektóre dzieci już się nie pojawiły. Te fakty trochę nas onieśmieliły i zniechęciły, ale zainteresowanie pozostałych dzieci dalszym ciągiem naszych opowieści było wystarczającym bodźcem, żeby się nie poddać.
Idźcie do dzieci
Równolegle do tych spotkań szukaliśmy sposobu na dotarcie z poselstwem Ewangelii do dzieci w sąsiednich osadach. Postanowiliśmy zacząć od rozmowy z księdzem w Sromowcach Niżnych. Przedstawiwszy mu cel naszych spotkań z dziećmi od razu usłyszeliśmy.
– Idźcie do dzieci, tam, gdzie pasą krowy…
Ciekawym było to, że ksiądz nie miał nic przeciwko naszemu spotkaniu z „jego” dziećmi, ale te krowy… Nic nie mieliśmy przeciwko nim. Problem w tym, że małe stada krów można było spotkać na pobliskich zboczach, jak okiem sięgnąć. Przy każdym z nich jedno, dwoje albo najwyżej troje dzieci. Co zatem zrobić, żeby dotrzeć do jak największej liczby małych górali? Po modlitwie i krótkiej naradzie podjęliśmy nową próbę. Wybraliśmy miejsce nad rzeką, mniej więcej w środku wsi. Za zgodą księdza, rozwiesiliśmy plakaty. Następnego dnia niecierpliwie oczekiwaliśmy we wskazanym miejscu. O wyznaczonej godzinie zjawiła się jakaś nastolatka z dwoma malcami prowadzonymi za rękę. Znowu tylko troje!
– Tak, widziałam zaproszenie. Przyszłam z ciekawości, bo się nudziłam.
Wywiązała się między nami rozmowa. Po chwili zorientowaliśmy się, że otaczała nas już grupka dzieci, w różnym wieku. Mali górale, niczym legendarne trolle, wyrośli spod ziemi. Nie pozostawało nam nic innego, jak rozpocząć oficjalne spotkanie. Gitara i śpiew stały się magnesem dla jeszcze innych dzieci. Tu nad Dunajcem działo się coś niecodziennego. Ktoś robił coś specjalnie dla nich! Po raz pierwszy w życiu usłyszały Jana 3:16. Miały szczere, otwarte i głodne serca. Serca głodne Boga Biblii.
Rozmawiając z tymi dziećmi po spotkaniu otwarliśmy szerzej oczy na potrzeby duchowe tych dzieci a także na zaciekawienie Słowem Bożym, głoszonym tak po prostu, na łące.
Nie tylko dzieci
Jednego dnia, w drodze do dzieci, zatrzymaliśmy się przy sklepie, by kupić coś do jedzenia. Sięgając do plecaka po portfel zastosowałem jeden z „chwytów ewangelizacyjnych”. Wyjąłem przeszkadzającą mi w poszukiwaniach książkę i położyłem na ladzie. Sprzedawczyni błyskawicznie „zeskanowała” tytuł swoim wzrokiem: „Pokój z Bogiem” (B. Graham’a). Teraz jej zachowanie zdradzało nieodpartą chęć zagłębienia się w temat książki. Nagle przestała udawać dystyngowaną ekspedientkę.
– Panocku, a cus to mocie za ksiąske? – nie wątpiłem, że w tym pytaniu kryła się prośba, czy mogłaby tę książkę dostać. Cieszyłem się, że weszła w jej posiadanie! Porozmawialiśmy chwilę. To niesamowite, jak bardzo jej uwagę przykuł tytuł książki. Powiedziała mi, że gdyby ksiądz udzielał rozwodów, to we wsi nie ostałoby się żadne małżeństwo. Ludzie żyją w troskach, swarach i nie są w stanie sami sobie pomóc. Jest tak nie tylko na Podhalu. Miliony Polaków potrzebuje ingerencji Boga w ich rodzinach. Kolejnym odkryciem naszej pionierskiej wyprawy był fakt, że nie tylko dzieci są spragnione Dobrej Nowiny o pokoju z Bogiem.
Sianie i co dalej?
Nasze wakacyjne ewangelizowanie skończyło się, ale co z posianym ziarnem Słowa? Kto i jak podleje? Rozwiązanie tego problemu było oczywiste. Kto? My. Jak? Listownie. Nie mieliśmy wówczas do dyspozycji sms-ów ani Skype’a. Pisaliśmy listy ze świadomością, że mogą być czytane przez rodziców. Mam te listy do dziś. Żal ściska serce, że niektóre korespondencje zostały przerwane przez rodziców, pomimo tego, że pisałem z ogromnym wyczuciem. Po prostu dla niektórych rodziców w listach było za dużo Słowa Bożego! Kilkoro dzieci wykazało wyjątkowe zainteresowanie Bogiem, przejawiające się głodem Biblii. Zapamiętałem dwie siostry. Jedna z nich rozpoczęła ze mną radosną korespondencję, ale po kilku miesiącach nasz kontakt urwał się. Rok później dowiedziałem się, że rodzice zabronili jej korespondować ze mną. Pamiętam swoje łzy, gdy pewnego dnia dowiedziałem się o tragicznej śmierci drugiej z sióstr. Jechała samochodem z kuzynem. Był pod wpływem alkoholu. Zginęła kilkaset metrów od domu. Pocieszyłem się myślą, że zrozumiała potrzebę zbawienia. Wierzę, że rodzice nie mogli zabrać jej przekonania o grzechu i szczerego pragnienia Boga. Wierzę, że jest u Pana.
Jak w Filipii
Moje zauroczenie Pieninami, wzmocnione poznaniem ogromnych potrzeb sromowczan, ze zdwojoną siłą pchało mnie w tamte strony. Sromowce, to cztery osady rozciągające się wzdłuż Dunajca. Terenem pierwszych ewangelizacji były tzw. Kąty i Sromowce Niżne. Po pierwszych doświadczeniach uznałem, że najlepszym miejscem będą Sromowce Wyżne. Znaleźliśmy dogodne miejsce w środku wsi, między rzeką a zabudowaniami. Dodatkowym walorem było boisko do piłki nożnej oraz ogrodzenie, pozostałość małego ogródka jordanowskiego. Tu rozbiliśmy dwa namioty. Jeden dla dziewcząt, drugi dla chłopaków (odtąd namioty zawsze stanowiły nasze kwatery letniskowe). Ekipa liczyła sześć osób. Dzieci ze wsi zaraz się zeszły widząc „nowych letników”, można było od razu rozpocząć spotkanie. Ograniczyliśmy się jednak do śpiewu i rozmów. Pamiętając wcześniejsze doświadczenia miałem przekonanie, że powinniśmy odwiedzić miejscowego proboszcza. Moje zdanie podzielała połowa członków wyprawy.
– Wy, którzy zostajecie módlcie się, a my idziemy do księdza – zarządziłem. Na plebanii nie zastaliśmy nikogo. Potraktowaliśmy to jako zielone światło do rozpoczęcia spotkań. Trzeciego dnia kolejny raz stanęliśmy przed drzwiami plebanii. Po chwili wyczekiwania usłyszeliśmy kroki. Otworzyły się drzwi.
– Słucham? – ujrzeliśmy księdza w średnim wieku, z poważnym wyrazem twarzy. Pomyślałem: „Dobrze, że teraz trójka naszych modli się w namiocie…”
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – starałem się opanować drżenie głosu. Wiedziałem, że przychylność księdza może dla nas znaczyć wszystko, czego potrzebowaliśmy.
– Na wieki wieków. O co chodzi? – W prosty sposób, w kilkanaście sekund, powiedziałem duchownemu o naszych zamiarach. Cisza. Puls w moich skroniach odliczał przedłużające się sekundy. Chyba było słychać bicie mojego serca.
– Dobrze, ale proszę nie wprowadzać mi żadnych treści spoza Pisma Świętego – odpowiedział chłodno po namyśle, przebiegając spojrzeniem po trzech pobladłych twarzach. Tylko Pismo Święte! Przecież o to nam chodziło! Niemalże w podskokach wróciliśmy do bazy z tą radosną nowiną. Podziękowaliśmy Bogu. I tak się zaczęło. Przez następnych trzynaście lat jeździłem z młodzieżą do Sromowiec. Był to też początek mojej znajomości z księdzem Janem, która trwa do dziś. Wierzę, że Bóg postawił tego człowieka na naszej drodze.
Moc Słowa
Gdybym tak zebrał i opisał różne przygody, chwile radości czy grozy, jakie przeżyliśmy w Sromowcach, to powstałaby gruba książka. Muszę ograniczyć się do przytoczenia tylko kilku obrazów.
Dzień w bazie zaczynał się wcześnie, bo budziły nas wszechobecne kury i gęsi. Ze snem jednak nie mieliśmy problemów, bo po całym dniu aktywności byliśmy naprawdę zmęczeni. Dzieci towarzyszyły nam cały dzień. Rano zaglądały nam do garnków a wieczorem zasypiały przy ognisku. Rano i po południu mieliśmy program edukacji biblijnej, zabawy, konkursy i dużo śpiewu. Ach, co to był za śpiew. Słyszało go pół wsi! Dbaliśmy o to, by wszystkie aktywności uczyły czegoś o Bogu. Poświęcaliśmy na nie kilka godzin dziennie. Nawet sport temu służył, bowiem w południe rozgrywaliśmy „mecze edukacyjne”. Sportowa rywalizacja to świetne narzędzie do uczenia kultury i oczyszczania języka. Po paru meczach przyszły do nas matki kilku „nadpobudliwych małych górali”.
– Panocku, cus wy tu robicie z nasymi dzieciami, co sie tak inacej zachowujom, hej!? –
Ewangelia przekazywana przez nas w różny sposób powoli wyciskała swoje błogosławione piętno na miejscowej społeczności. Po paru dniach do bazy przyszły inne matki.
– Panocku, tu mocie grule, troche wazyf i mlyko. A jajek nie fcecie? Wicie, takie piekne rzecy tu nom robicie… – wdzięczność tych paru osób była niekłamana. Znowu nadarzyła się okazja do rozmowy i wskazania na Boga, inspiratora naszej służby.
Wspominając o chwilach grozy miałem na myśli pewien smutny epizod. Po kilku spotkaniach, 9-cioletnia Marysia przestała przychodzić. Coś się musiało stać. Chora? Wyjechała? Domysły prowadziły mnie nieuchronnie do podejrzenia, że ktoś jej zabronił. Miałem rację, o czym przekonałem się idąc do jej rodziców. Nie było rozmowy, za to jej pijany ojciec rzucił się na mnie z siekierą.
– Kocioze, jo wom pokaze… (tu padły jeszcze inne słowa) – szybko opuściłem izbę, w której było paru innych gospodarzy, a w powietrzu unosiła się woń nienawiści wraz z dużym stężeniem alkoholu. Jakie to smutne, że wciąż wielu ludzi (nie tylko na Podhalu), kojarzy człowieka trzymającego Biblię ze świadkiem Jehowy. A co z Marysią? Pragnienie jej serca było silniejsze niż opór jej taty, bo w następnych latach przychodziła na spotkania i przyprowadzała młodsze rodzeństwo!
Przychylność księdza rzeczywiście miała dla nas ogromne znaczenie. Najogólniej to ujmując, mogliśmy zaistnieć we wsi. Coś podobnego do sytuacji, w której jakiś misjonarz pozyskując wodza miał otwarte drzwi do całego plemienia. Parokrotnie wraz z „dziećmi z ogródka” (takie miano zyskali sobie uczestnicy naszych spotkań) zrobiliśmy oprawę muzyczną podczas mszy w tamtejszym kościele. Wybraliśmy do tego oczywiście pieśni zawierające prawdy Ewangelii. Z każdą wyprawą coraz bardziej doznawaliśmy życzliwości księdza Jana. Zapraszał nas na obiad, udostępniał swoją łazienkę żeńskiej części naszej ekipy, udzielał noclegu przy okazji świątecznych ewangelizacji, zapraszał na kawę, przy deszczowej pogodzie udostępniał salkę katechetyczną, odwiedzał nas i dzieci w „ogródku”. No właśnie, pamiętam niezwykłe popołudnie, pod koniec jednej z wypraw. Zaprosiliśmy go na niecodzienne przedstawienie. Sceneria: około 50 dzieci, siedzących na „ławeckach” (co roku dzieci przygotowywały je z desek i pustaków przed naszym przyjazdem), w środku siedzi ksiądz, nad nami łagodnie szumiące topole. Pierwszy punkt programu – góralskie śpiewanie chrześcijańskich piosenek. Chwilę po tym, na umówiony znak, wszystkie dzieci wychodzą z ławek, by stanąć razem z nami w półkolu, na przeciw jedynego widza, którym był ich proboszcz. Nagle zabrzmiał chór, gdy z kilkudziesięciu gardeł popłynęły słowa z Bożej Księgi. Doszły nie tylko do uszu księdza, ale także do okien kilkunastu najbliżej stojących domów! Dzieci z przejęciem i bezbłędnie wyrecytowały pięć wersetów, których nauczyły się podczas pięciu dni spotkań. Łzy wzruszenia popłynęły po twarzy księdza.
Nie raz pytano mnie, skąd brała się taka przychylność księdza? Odpowiedzi są dwie. Po pierwsze wierzę, że był to przejaw Bożej łaski. Po drugie, łączyło nas to, że ksiądz Jan naprawdę poważa Pismo Święte. Dał tego wyraz przy naszym pierwszym spotkaniu, a później potwierdzał w inny sposób. Pozwalał spotykać się także z młodzieżą. W okolicach Bożego Narodzenia parę razy zmobilizował całą szkołę, żeby mogła się odbyć świąteczna ewangelizacja. Stwarzało to możliwość podzielenia się Ewangelią z grupą około dwustu dzieci! Raz zorganizowaliśmy wieczór płytowy dla młodzieży. Wiem, że takie „przedsięwzięcia” naszego przyjaciela niektórym parafianom nie podobały się.
Zarażeni misją
Przez trzynaście lat, w zmieniającym się składzie jeździliśmy w Pieniny. W tej niezwykłej przygodzie wzięło udział ponad trzydziestu młodych ludzi, w większości nastolatków. Jaki wpływ na moich drogich, młodych współpracowników wywarły te wypady misyjne?
Poświęcali swój wakacyjny czas na przygotowania do wyprawy. Przez tydzień z zapałem służyli małym góralom. Dawali swoje pieniądze na potrzeby misji w Pieninach. Robili to wszystko chętnie. Byli świadkami różnych rzeczy, ale przede wszystkim widzieli jak działa Słowo Boże. Niektórzy wracali w Pieniny kilka razy. Dlaczego? Zarazili się misją. W naszych rozmowach po latach widać trwały ślad w ich sercach i życiu. Wielu z tej trzydziestki w różny sposób służy dzisiaj ludziom. Jeden jest pastorem, kilkoro misjonarzami, inni lekarzami, pielęgniarkami, nauczycielami, katechetami. Większość z nich nadal służby Bogu w swoich kościołach, a niektórzy pozostali wierni służbie wśród dzieci. Wspierają działania misyjne swoimi modlitwami i finansami. Jestem wdzięczny Bogu za to, że dał mi tak wspaniałych współpracowników i mnóstwo dowodów swojej obecności. Dziękuję także Bogu za rodziców tych, którzy wyjeżdżając ze mną byli jeszcze nieletni. Nie tylko puszczali ich z domu, ale w różny sposób wspierali nasze wyprawy. Minęło sporo lat. Młodzi z ekipy już mają swoje dzieci. Teraz ich kolej, żeby zarazić misją swoje pociechy. Jestem przekonany, że nie będą mieć z tym problemu.
Modlitwa
Nie wiem, jaki jest owoc wyjazdów misyjnych w Pieniny. Bóg zna liczbę dzieci, które powierzyły Mu swoje życie. Ja wiem o kilkorgu. Wierzę, że to, czym się podzieliłem pobudza do modlitwy, by zasiane Słowo wracało do tych dzieci, które dziś już są dorosłe i zakładają swoje rodziny. Co przekażą swoim dzieciom? Trzynaście lat temu ksiądz Jan został przeniesiony pod Kraków, gdzie służy do dziś. W Pieninach zmieniła się sytuacja i wcześniejsze możliwości się skończyły, chociaż utrzymuję kontakt z paroma rodzinami. Kiedykolwiek masz okazję, do dzielenia się Ewangelią i do popularyzowania Biblii, powinieneś to wykorzystać. Nigdy nie wiadomo, jak długo taka szansa będzie Ci dana.
Zakończę słowami z listu księdza Jana: W życie sromowieckich dzieci i młodzieży wnieśliście Dobrą Nowinę o zbawieniu. Tam, "na końcu i początku świata" – dawało się odczuć radość ze wspólnego rozważania Słowa Bożego, rozśpiewania i zabawy. Wspominam tamte chwile z wdzięcznością i miłością.
Właśnie wybieram się do księdza z odwiedzinami…
Zbyszek Kłapa

Jeżeli zostałeś pobudzony treścią artykułu i chciałbyś dowiedzieć się czegoś więcej o organizowaniu takiej służby prosimy o skontaktowanie się z nami.Chętnie pomożemy w przygotowaniu programu i w przeszkoleniu ekipy.